Co sprawia, że niektórzy ludzie chcą zamieszkać w miejscach niezwykłych – w domku na drzewie, na dawnej platformie wiertniczej, w namiocie pośrodku pustyni? W każdym przypadku powód jest zapewne indywidualny. Co jednak wówczas, gdy zainteresowanych jest więcej?
Oto jedne z najdziwniejszych miejsc do życia. Miejsca, które wymykają się powszechnie przyjętym schematom. Miejsca, gdzie dach, ogród czy podjazd przed domem wcale nie są oczywistością. To w dużej mierze miejsca pod wieloma względami
fascynujące – ale też z pewnością nieprzeznaczone dla każdego.
Zacznijmy… całkiem niedaleko. Za to stopniowo zanurzając się coraz głębiej.
Od Hiszpanii po Australię, czyli podróż do wnętrza Ziemi
Już pierwszy rzut oka na Setenil de las Bodegas zdaje się nieco przytłaczający, choć przecież nie sposób odmówić mu uroku. To miasteczko w południowej Hiszpanii, na tzw. szlaku turystycznym białych miast, zamieszkuje ok. 3 tysięcy osób, czyli niewiele. Ale i niewiele potrzeba tu, by poczuć się klaustrofobicznie.
Setenil stanowi raj dla turystów i smakoszy – każdy znajdzie coś dla siebie, bo miasteczko słynie zarówno za sprawą wieprzowiny, jak i ciast i
deserów. Ulokowane wokół gospodarstwa zapewniają okolicznym restauracjom i barom zapas świeżych warzyw i owoców. A skoro jest tak pięknie, to w czym problem?
W zasadzie w niczym – chyba że ktoś lubuje się w wolnej przestrzeni. Tej akurat, we wciśniętym w górskie zbocze Setenil de las Bodegas, jest jak na lekarstwo. Słowo wciśnięty nie jest tu zresztą przesadą. Część budynków nie posiada w ogóle dachów – bo pokrywa je potężna skalna formacja.
Ryzyko, że na głowę spadnie deszcz wykluczone. Ryzyko, że na głowę spadnie co innego, zapewne
także wykluczone… choć wyobraźnia podsuwa różne scenariusze.
Trzeba jednak oddać Hiszpanom sprawiedliwość – mieszkańcy Setenil dysponują w większości co najmniej jednym oknem. Najgłębiej położone pomieszczenia mogą być pozbawione naturalnego dostępu do świeżego powietrza, nie zdarza się jednak, aby którekolwiek mieszkanie było od niego całkowicie odcięte. I tu właśnie g’day, mate mówią Australijczycy.
Stanąwszy pośrodku Coober Pedy, można obrócić się wokół i nawet przez moment nie pomyśleć o klaustrofobii. Taka
już specyfika Południowej Australii. Jest tu wszystko – ale przede wszystkim nic. Można więc śmiało patrzeć w każdą stronę, byle jednak nie za długo, bo piekące słońce mocno daje się we znaki. Temperatury w lecie rzadko kiedy są niższe niż 35 stopni w cieniu.
Skoro zaś sytuacja przedstawia się w ten sposób, absurdem byłoby się tu osiedlać, prawda? Prawda…?
Okazuje się, że kwestie ewentualnego absurdu schodzą na dalszy plan, kiedy w tle pojawiają się pieniądze – i to wcale niemałe. To właśnie w okolicach Coober Pedy wydobywane są najcenniejsze, mieniące się tysiącami kolorów opale. Wszystko więc pięknie, zarobić można – ale żyć jak?
Górnicy
podrapali się przez chwilę kilofami po spoconych czołach i zrobili to, co potrafią najlepiej – zaczęli drążyć, dochodząc do skądinąd słusznego wniosku, że skoro nie da się wytrzymać na powierzchni, to warto spróbować pod nią.
W Coober Pedy w 2016 roku mieszkało nieco ponad 1760 osób, dzisiaj jest ich nieznacznie mniej. Choć są tu oczywiście klasyczne zabudowania – rosnące ku górze, co akurat w Australii mogłoby zostać opacznie zinterpretowane – ale część domów to tzw.
dugouts.
Znajdują się pod ziemią, na różnych głębokościach. Co je łączy, to temperatura. Na pozór przyjemna, przez kontrast ze światem powyżej przeraźliwie więc chłodna. Utrzymuje się
na poziomie 23-25 stopni Celsjusza, co oznacza, że latem to najlepsze miejsce do przebywania na całym kontynencie. Przynajmniej jeśli komuś nie przeszkadza brak okien, naturalnego światła, świeżego powietrza i innych takich zdobyczy cywilizacji.
Każdy, kto przebywał w Wenecji choć przez kilka godzin, z pewnością zdał sobie sprawę z faktu, że nie jest to miejsce do życia. Wysokie ceny, pełno ludzi, a i samochód zaparkować ciężko… Chyba że akurat trwa pandemia – wówczas sytuacja zmienia się niemal
całkowicie. Niemal – bo samochodem nadal trudno podjechać pod sam dom, co jak wiadomo stanowi współczesny wyznacznik luksusu.
Nie sposób zaprzeczyć, że mimo wszystko Wenecja ma jednak swój urok, który – w przeciwieństwie do niekończącego się tłumu turystów pod oknem – przemawia do wielu. Zakosztować Wenecji w spokojniejszym wydaniu można więc w Holandii. W Giethoorn, po północnej stronie kraju, żyją niecałe 3 tysiące osób i… mają się bardzo dobrze.
W Giethoorn nie ma bowiem dróg i samochodów, są tylko ścieżki rowerowe i kanały. Po tych ostatnich pływa się niewielkimi łodziami zasilanymi silnikami elektrycznymi – by te nie generowały hałasu i nie zakłócały
spokoju mieszkańców. Nie zawsze tak było, bo założoną w tym miejscu w XIII wieku wieś w 1421 r. zalała powódź. I nie zawsze tak będzie – bo z roku na rok „holenderska Wenecja” cieszy się rosnącą popularnością wśród turystów. Być może jej mieszkańcy nie podzielą ostatecznie losu swojego włoskiego pierwowzoru, pewne jest natomiast jedno – to, że ciszy absolutnej nieprędko będzie im znów dane zaznać.
Pomiędzy holenderskimi kanałami widać domy, a przed nimi zielone ogródki. Można śmiało przejść się po ogrodzie, czując pod stopami świeżą trawę. Tego samego lepiej nie robić na
Tonle Sap – tam pierwszy nieostrożny krok poza domostwo obowiązkowo skończy się nurkowaniem.
To dlatego, że Tonle Sap to nie do końca miejscowość. To położone w środkowej Kambodży jezioro, przez które przepływa rzeka o bliźniaczej nazwie Tonle Sab, wpadająca później do Mekongu. Kiedy jednak z początkiem pory deszczowej tybetańskie śniegi topnieją i ogromne ilości wody zasilają Mekong, bieg Tonle Sab odwraca się. Poziom wody gwałtownie rośnie, a jezioro zwielokrotnia swoją powierzchnię.
Tak, Tonle Sap to największe jezioro na Półwyspie Indochińskim, które może mieć równie dobrze 2,5, jak i 15 tys. kilometrów kwadratowych. Wszystko zależy od tego, w którym momencie przyjść z miarką. To również jezioro niezwykle zasobne – rocznie łowi się tu 170-210 tys. ton ryb. Ale tu się także
mieszka.
Jednym z najbardziej charakterystycznych elementów jeziora Tonle Sap są wioski położone całkowicie na łodziach bądź palach. Pomiędzy poszczególnymi zabudowaniami prowadzą drewniane kładki, umożliwiające poruszanie się, choć wiadomo, że bez własnego „okrętu” ani rusz.
Z pozoru wybudowanie wioski
na jeziorze może wydawać się pomysłem dziwacznym. Po dłuższym zastanowieniu okazuje się jednak jedynym praktycznym. Bo jak okiełznać akwen, który w krótkim czasie potrafi zwielokrotnić – lub proporcjonalnie zmniejszyć – swoją objętość? Warto dodać, że chodzi o serce kambodżańskiej dżungli. Rozwiązania wprost z NASA z góry więc odpadają.
Mimo to na Tonle Sap jest nawet 170 odrębnych wiosek zamieszkiwanych łącznie przez ponad 80 tysięcy osób. Mieszkańcy utrzymują się z rybołówstwa. To właśnie ono – i bezpieczna perspektywa zarobku – sprawia, że chętnie znoszą specyfikę osobliwego życia. Na terenach, które zalewane są tylko okresowo, na niewielką skalę prowadzone jest rolnictwo. To uzupełnienie rybackiej działalności.
Całe życie toczy się wokół ryb i ich przetwórstwa, ale swój wkład ma także turystyka. Przyjezdni z całego świata dają się skusić na wycieczki łodziami, by poznać, „jak żyją prawdziwi mieszkańcy”. Często trafiają jednak na inscenizacje – i osoby, które bardziej niż
łowieniem ryb, interesują się łowieniem turystów.
Świat pełen osobliwości, czyli nie ma takiego miejsca, w którym nie zamieszkałby człowiek
Definicja miejsc nie do życia okazuje się więc bardzo płynna. Dla jednych będzie to Whittier na Alasce, w którym większość – niekoniecznie nawet, że z zimna – mieszkańców żyje w jedynym w okolicy wieżowcu. Równie dobrze może to być japońska Miyake-jima – wyspa, której mieszkańcy zobowiązani są, aby przez cały czas mieć pod ręką maski gazowe i przywdziać je na wypadek alarmu. Intensywna aktywność wulkaniczna
powoduje, że nuda raczej nie grozi.
Na towarzystwo nie narzekała jedyna pozostała mieszkanka Monowi – wieś w Nebrasce jeszcze w 2010 roku liczyła sobie dokładnie jedną osobę. W tej skrajności można posunąć się dalej – jak w Centralii w Pensylwanii, gdzie kilkoro mieszkańców zbuntowało się przeciwko uprzejmej propozycji przesiedlenia. Dla ich własnego zdrowia. Wymusili ustępstwo – mogą pozostać w swoich domach do śmierci, później ich własność przejdzie w ręce państwa. Wspomnieć wypada również o kalifornijskiej Colmie. Jest tu 1800 lokalnych oraz aż 1,5 miliona przybyłych z San Francisco. Ci ostatni nie żyją – ale na miejscu nie było jak ich pochować.
Na brak towarzystwa narzeka się z kolei w Nagoro w Japonii, gdzie kolejnych umierających mieszkańców zastępują quasi-realistyczne lalki. Wszystko po to, aby miasteczko nie wydawało się opustoszałe. I aby oczekiwaniu na autobus nigdy nie brakowało emocji.
Wyliczać w ten sposób można by jeszcze długo i nigdy nie dotrzeć do końca. Z jednej prostej przyczyny – na coś, co dla jednego wydaje się absurdem, inny nawet nie zwróci uwagi. A uwagę akurat zwracać warto. Nie dla oceny, ale dla poznania czegoś nowego. Choćby nawet… dziwacznego.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą