Dokładnie 360 lat temu znaleziono jedyny znany nauce kompletny szkielet... mitologicznego stworzenia! Oto dziwaczna historia tzw. „jednorożca magdeburskiego”
Są na tym świecie dziwy, które nie śniły się najstarszym
fizjologom. Pegazy, skrzydlate wróżki, uczciwi politycy, smoki
wawelskie oraz… jednorożce. Te ostatnie miały być
majestatycznymi, niezwykle odważnymi stworzeniami posiadającymi
magiczne moce. I pewnie wszyscy byśmy uznali, że istoty te są
wymysłem naprutych podejrzanymi grzybkami bajarzy, gdyby nie to, że
parę wieków temu wykopano kompletny szkielet jednorożca! Odkrycie
to sprawiło, że wątpiący uwierzyli, a ludzie nauki z zaczęli
sobie rwać włosy ze swoich siwych bród.
Pochodzący z Anglii użytkownik Reddita zapytał ludzi żyjących w USA o stereotypy, jakie krążą o różnych stanach. Poniżej kilka dość ciekawych wypowiedzi. A gdy pojedziesz do USA i zamarzy Ci się bimber, to już wiesz, dokąd się udać.
Przed lekturą tego materiału prosimy o zapoznanie się z jego pierwszą częścią, w której poczytaliśmy o: wyciętych żebrach Mansona, zaprzedaniu duszy diabłu i Lennonie nienawidzącym chrześcijaństwa.
#6. Led Zeppelin i orgia z rekinem
Rockmani znani są ze swojego
nieposkromionego erotyzmu. Gene Simmons, frontman grupy KISS – kojarzony tak
samo z charakterystycznym makijażem, jak i nieludzko wielkim językiem – miał
przespać się z blisko 5000 kobiet (ponoć muzyk ma zbiór polaroidów
potwierdzających swoje zdobycze), a sekstaśma przywoływanego już Tommy'ego Lee
i Pameli Anderson stała się klasykiem nie tylko wśród miłośników mocnego
grania. Led Zeppelin swoją estetykę w dużej mierze oparli natomiast o dziką
seksualność wokalisty Roberta Planta, a ich „Stairway to Heaven” to utwór przez
długi czas prawdopodobnie najczęściej tworzący tło do pierwszych razy na całym
świecie. Nic zatem dziwnego, że jedna z najpopularniejszych miejskich legend
towarzyszących autorom „Kashmiru” dotyczy właśnie kwestii erotycznych.
27 lipca 1969 roku Zeppelini
występowali na Seattle Pop Festivalu (dziś zabawnie brzmi „pop” w nazwie
imprezy, na której wystąpili między innymi The Doors, Santana, Tim Buckley,
Chuck Berry czy Byrds). Grupa zatrzymała się w hotelu Edgewater Inn, podobnie
jak – istotna w tej historii – ekipa zespołu Vanilla Fudge, dziś znacznie
słabiej kojarzonego, lecz także współtworzącego line-up festiwalu. Równie ważne
jest samo położenie hotelu – jego goście wprost z okien mogli łowić ryby z
systemu zatok Puget Sound.
Pokoncertowe, wciąż buzujące
sceniczne emocje połączone z rozbuchanym libido i popularnością wśród fanek
mogą doprowadzić do bardzo niecodziennych sytuacji... Znany muzyczny kronikarz
Stephen Davis (autor życiorysów między innymi Boba Marleya, Jima Morrisona czy
Guns N' Roses) w wydanej w 1985 roku – a więc już po rozpadzie pierwszego
wcielenia Led Zeppelin – nieautoryzowanej biografii „Młot bogów” opisał jedną z
takich akcji. Richard Cole – zmarły w 2021 roku menadżer koncertowy grupy –
przyznał tam, że w trakcie tras muzycy mogli robić praktycznie wszystko z
dziewczynami odwiedzającymi ich hotelowe pokoje. Także po koncercie w Seattle w
najbliższym otoczeniu kapeli pojawiła się pewna młoda, atrakcyjna groupie.
Według miejskiej legendy nazwanej szumnie The Shark Episode kawałki złowionego
wcześniej z okna rekina już po chwili miały znaleźć się... w waginie i odbycie
fanki. Czyżby kogoś poniosła fantazja? Cole, krytykowany między innymi przez
członków Led Zeppelin za koloryzowanie rzeczywistości, zapewniał, że to prawda –
choć z pewnymi adnotacjami. Niektóre wersje tej historii mówią, że to właśnie
bezpruderyjny menago był głównym prowodyrem nietypowej akcji, w której uczestniczył
ponoć tylko bębniarz Zeppelinów – John Bohnam. Inne doniesienia
odpowiedzialność za ten międzygatunkowy gangbang przypisują zespołowi Vanilla
Fudge (biografia bębniarza tej kapeli, Carmine'a Apice'a, promowana była
nawiązaniem do The Shark Episode), mającemu przyprowadzić groupie ze sobą, co w
rezultacie trafiło na amatorski film nakręcony przez wokalistę grupy.
To nie był Bonzo, to byłem ja.
Robert i Bonzo nie wiedzieli o niczym, oni byli dziećmi. Tak czy owak, nie były
to kawałki rekina: włożony został tylko jego nos. Tak, rekin był żywy! Ale
prawda jest taka, że to nawet nie był rekin. To był lucjan czerwony, a panna
okazała się pierdoloną rudowłosą dziwką z rudą cipką. Bonzo był był w pokoju,
ale ja to zrobiłem. Mark Stein z Vanilla Fudge nagrał tę całą sytuację. I ona
to uwielbiała! To był rybi nos, a dziewczyna musiała dojść z 20 razy. Nie
mówię, że laska nie była pijana, nie mówię też, że którykolwiek z nas nie był
pijany. Ale to nie było nic złośliwego ani krzywdzącego, nie ma opcji! Nikt nie
został skrzywdzony. Co prawda ona została kilka razy uderzona rekinem, ale nie
stała się jej krzywda
– dziękujemy panie Richardzie za ten wyczerpujący
opis. Brzmi obrzydliwie, ale nikt nie mówił, że rock to rurki z kremem... W
nawiązaniu do tej sytuacji legendarny Frank Zappa napisał nawet utwór
„Mudsharks”. A ile rzeczywiście jest prawdy w tej plotce? Dziennikarz magazynu
Rolling Stone 5 dekad po Seattle Pop Festivalu słusznie zauważył:
Gdzieś
jest sześćdziesięciokilkuletnia kobieta, która mogłaby potwierdzić to wszystko,
ale trudno sobie wyobrazić, żeby się ujawniła.
Pogłoski o zaprzedaniu duszy diabłu
to, jak pokazał przykład Johnsona, w gitarowym światku praktyka prawie równie
stara, co sama... gitara. Ale jeśli ktoś rzeczywiście miał dokonać takiej
diabelskiej transakcji, to raczej nie zmarły młodo Robert. Znacznie bardziej do
tego opisu pasują muzyczni „bliźniacy” od ponad 60 lat stojący na czele The
Rolling Stones. Mick Jagger i Keith Richards, bo oczywiście o nich mowa, są też
jedynymi muzykami, którzy od samego początku zasilają skład The Rolling Stones
– bez wątpienia jeden z najważniejszych, najbardziej odpornych na zmiany
trendów i (w swoim czasie) najmocniej imprezujących zespołów w całym rockowym
panteonie.
Po co komu odwyk czy choćby miesiąc
sportowego trybu życia, skoro w chwilę można dokonać „przeładowania” i, już w
pełni formy, dalej oddawać się alkoholowo-narkotykowo-erotycznemu hedonizmowi
(lub zerwać z nałogami, ale to znacznie mniej prawdopodobna opcja...). Plotka
głosi, że w 1973 roku dobiegający trzydziestki i coraz bardziej walczący ze
skutkami niezbyt higienicznego trybu życia Keith postanowił dokonać w
szwajcarskiej klinice transfuzji całej krwi w organizmie. To był czas, w którym
rockmani zachłyśnięci wolnością końcówki lat sześćdziesiątych powoli zaczynali
zauważać swoją śmiertelność. Do „klubu 27” zapisał się wówczas jego kolega z
zespołu – Brian Jones – a także Jimi Hendrix, Janis Joplin czy Jim Morrison.
W biografii „Życie” (polskie
tłumaczenie autorstwa Magdaleny Bugajskiej) Keith powołał się na kontrowersyjny
plebiscyt, który w 1973 roku zamieścił magazyn „New Musical Express” –
brytyjskie pismo przedstawiło zestawienie dziesięciu rockmanów, którzy
prawdopodobnie wkrótce wyzioną ducha. Richards oczywiście zajął w nim pierwsze
miejsce, jednak – jak pokazał czas – w kwestii odporności na rockowe
zniszczenia osiągnął czarny pas.
Ci nekromanci ekscytowali się historią, że
pojechałem do Szwajcarii, żeby przetoczyć sobie krew – prawdopodobnie jest to
jedna rzecz, którą wiedzą o mnie wszyscy. Keith ma się dobrze, może przetoczyć
sobie krew i nadal się bawić. Podobno był to pakt z diabłem, gdzieś w Zurychu –
twarz biała jak pergamin, jakby odwrócony atak wampira i na policzki wracają
rumieńce. Nigdy jednak tego nie zrobiłem! Historia wzięła się stąd, że gdy
jechałem do Szwajcarii na detoks do kliniki, musiałem wylądować w Heathrow,
żeby przesiąść się na inny samolot. I oto śledzą mnie paparazzi, „Cześć Keith”.
A ja na to: „Posłuchaj, zamknij się. Jadę na transfuzję krwi”. Bum – i tyle.
Wsiadłem do samolotu. Po tym ludzie niemal uznali, że to zapisane jest w
Biblii. Powiedziałem tak tylko po to, żeby się odczepili, ale zostało to ze mną
na zawsze –
wspominał w książkowym życiorysie muzyk przez lata zmagający
się z heroinowym i kokainowym nałogiem. No i po tajemniczych kontrowersjach...
Czy aby jednak na pewno? Kwestia
tajemniczej transfuzji rozważana była też w książkowych wspomnieniach
niejakiego Tony'ego Sancheza, wieloletniego asystenta Keitha, odpowiedzialnego
w dużej mierze za ogarnianie mu dragów (pozycja zatytułowana jest wymownie „I
Was Keith Richards' Drug Dealer”). Według tych rewelacji Richards rzeczywiście
miał zdecydować się na niecodzienny zabieg – „Spanish Tony” podał nazwisko
lekarza, cenę przetoczenia krwi, a nawet koszty wynajęcia willi. Do historii
nawiązywał też inny z biografów muzyka, Victor Bockris, opisując procedurę
medyczną ze szczegółami. Czy jednak ma to jakiekolwiek przełożenie na
rzeczywistość? Niezależnie od domysłów, Richards wciąż żyje, co – zważywszy na
ilość wszelkiej maści ryzykownych zachowań, które podejmował – należy traktować
w kategoriach cudu.
Kilka lat temu viralem sieć obiegła
pisana całkowicie na serio lista prawdziwego egzorcysty, księdza Przemysława
Sawy, wytykająca palcem zespoły z satanistycznym przekazem. Nie byłoby dziwnym,
gdyby okazało się, że to pełne kreatywnych literówek zestawienie stało się
jedną z inspiracji autorów „Historii i Teraźniejszości”. Lista jest całkiem
długa i łatwo ją znaleźć, jednak z pewnością warto wyróżnić kilku piewców
rogatego takich jak Bob Marley, Beastie Boys czy Michael Jackson. Ale ukryty
przekaz dający się zrozumieć dopiero po puszczeniu utworu od końca –
backmasking – to przecież nic nowego. Już Beatlesi (rzecz jasna, też wymienieni
przez Sawę), dziś raczej słabo kojarzeni z rogami i piekielnym ogniem,
posądzani byli o ukrywanie piekielnych nawiązań we wspomnianym wcześniej „Revolution
9”. Rob Halford z Judas Priest żeby udowodnić swoją niewinność musiał nawet
zaśpiewać w sądzie – całkiem niezła komedia! A jeśli chcecie poznać więcej
podobnych historii ze świata metalu, sięgnijcie po wciągającą książkę Jarosława
Szubrychta „Skóra i ćwieki na wieki”.
Przez lata najbardziej znanym
polskim tropicielem satanizmu był Ryszard Nowak. Oczywiście jego jednym z
ulubionych celów był Behemoth. Dziś w mediach społecznościowych Nergala
znacznie więcej lansu na siłownię i jogę niż zachęcania młodych do rzucania się
w piekielne kręgi, jednak wciąż ciągnie za nim się smród siarki. Obraza uczuć
religijnych, znieważenie polskiego godła – aż trudno uwierzyć, że w 2023 roku
ktoś jeszcze na serio bierze metalowy teatrzyk Darskiego, wytaczając mu kolejne
procesy. A w tym czasie Nergal, zupełnie z boku i bez makijażu, w projekcie Me
And That Man (wspólnie z Johnem Porterem) śpiewa o byciu uratowanym przez
światło płonących kościołów, a do nagrania wersów o zdradzie Jezusa i wyborze
piekła na ziemi zatrudnia dziecięcy chór. Ten się śmieje...
A jeżeli uważaliście na lekcjach z
punk rocka i hardcore/punkowa estetyka nie jest wam obca, pamiętajcie –
„screamo crust” nie jest tylko nazwą podgatunku gitarowego grania. To także
zachęta, by... palić krzyż, o czym zapewniali zaangażowani wojownicy
(wyglądający trochę jakby zbiegli z planu jednej z produkcji Z.F. Skurcz) o
prawa większości katolickiej przy okazji
pewnego koncertu w Bychawie.
Acid Drinkers postanowili natomiast nie czekać na łowców satanizmu, tytułowy
utwór na płycie „Infernal Connection” kończąc kilkoma minutami cofanej taśmy z
właściwą częścią piosenki. I dopiero gdy... własnoręcznie cofniemy ten numer,
wśród zaszczeku Titusa usłyszymy dość demonicznie wyszeptane: „ale jaja!”. To
chyba najtrafniejszy komentarz do poszukiwań diabła w, bądź co bądź,
maintreamowym metalu.
#9. Kury nagrały „Chryzantemy
złociste”
Źle podpisane empetrójki to bolączka
czasów, gdy ściągnięcie trzymegowego pliku blokowało domowy telefon na dobrych
kilkadziesiąt minut. Jakież mogło być rozczarowanie, kiedy po zapisaniu utworu
okazywało się, że to coś całkowicie innego (później podobny problem przeżywali
użytkownicy programów p2p ściągający gigabajty pornoli udających ekranowe hity
– ja trafiłem nawet na fikoła udającego „Sezon na misia”). Z drugiej strony –
była to okazja do pokazania swojej kreatywności wszystkim piracącym, którym
jedynie dzwoniło w jakimś nie do końca określonym kościele. I pół biedy, gdy
„12 groszy” tagowane było jako Kult, a „Gdy nie ma dzieci” przypisywano solowej
twórczości Kazika. Gorzej, gdy z braku lepszego punktu odniesienia kreatywnie
identyfikowano konkretny utwór z całkowicie niezwiązanym z nim wykonawcą.
Jednym z dobitnych przykładów takich
piosenek są „Chryzantemy złociste”, których nie podlewa, kurwa, nikt. Ten
prosty utwór, zazwyczaj chóralnie odśpiewywany na zakrapianych ogniskach czy
posiadówkach, bardzo często podpisywano nazwą Kury (choć wśród tagów pojawiał
się też Andrzej Sikorowski czy Stare Dobre Małżeństwo). Zresztą podczas
niedawnej rozmowy jeden z całkiem osłuchanych kumpli po wypiciu paru kielichów
zachwalał ten numer w wykonaniu formacji Tymona Tymańskiego. Wystarczy jednak
tylko odwiedzić Wikipedię, żeby zweryfikować tę informację i dowiedzieć się, że
tango z 1939 roku autorstwa (słowa i muzyka) Zbigniewa Maciejowskiego zostało nagrane
na kilka dni przed wybuchem II wojny światowej. Utwór wykonywany był także
między innymi przez Janusza Popławskiego i pojawiał się w takich produkcjach
jak „Ogniomistrz Kaleń”, „Miasto 44” czy nawet „Stawka większa niż życie”. To
skąd te Kury? Prawdopodobnie dlatego, że „Chryzantemy złociste” klimatem
pasowałyby do wydanego w 1998 roku „P.O.L.O.V.I.R.U.S-a” – albumu, który był
jednym wielkim pastiszem: na discopolowców, kombatantów, jazzmanów, kiboli…
dostało się każdemu. Wystarczy choćby włączyć śpiewane przez Olafa Deriglasoffa
„Sztany, glany”, żeby zauważyć pewne podobieństwa obu prześmiewczo-wulgarnych
estetyk.
Mit „Chryzantem złocistych” w
wykonaniu trójmiejskich yassowców nadal pokutuje. Wystarczy tylko wejść na
różne portale, żeby zauważyć skalę tej dezinformacji. Tekstowo – Kury, Wywrota
– Kury, YouTube (ponad milion wyświetleń) – Kury. Nawet na Wykopie ktoś założył
wątek z uświadamiającą dyskusją, choć nie wszystkich internautów to
najwyraźniej przekonało (Dziwne, że przez tyle lat oficjalnie nie przyznali
się do tej piosenki). Sprawa zresztą poruszana była na nieistniejącym już
forum Tymańskiego, jednak dziś na próżno szukać tej dyskusji w internetach.
#10. Skiba śpiewa w Big Cycu
Krzysztof Skiba bez wątpienia jest
najbardziej rozpoznawalną twarzą Big Cyca. Nic zatem dziwnego, że sporo ludzi w
naturalny sposób utożsamia go z rolą wokalisty – zresztą na pierwszy rzut oka
można ulec takiemu złudzeniu, bo ten charakterystyczny showman z mikrofonem w
dłoni często przykuwa największą uwagę na scenie. Tymczasem za warstwę wokalną
działającej już od ponad 30 lat grupy odpowiada basista Dżej Dżej, czyli Jacek
Jędrzejak – dla starych załogantów znany także jako frontman reggae'owej
formacji Rokosz. Nie jest jednak tak, że Skiba żadnej piosenki nie ubarwił
swoim głosem – jego (dość kwadratową) melodeklamację usłyszeć można choćby w
takich hitach jak „Ballada o smutnym skinie”, „Kręcimy pornola” czy „Nie wierzę
elektrykom”.
Trafiłem na ludzi, którzy mieli doświadczenie muzyczne, chcieli
grać punka i potrzebowali tekstów, a może nawet drugiego wokalisty
– tak
genezę dołączenia do zespołu przedstawił w książce „Ciągle na wolności”.
W płytowych książeczkach rola Skiby
była opisywana bardzo różnie – czasami było to tradycyjne „teksty, śpiew”,
następnym razem „łabędzi śpiew, zianie ogniem, darcie koszulki”, a jeszcze
innym „texty, melorecytacje, okrzyki, antykoncepcja”. Ale to nie wszystko –
autor tekstów do „Berlina Zachodniego” i „Makumby” swoje możliwości wokalne
pokazywał też na solowych płytach „Wąchole” (1998 – to na tej płycie pojawił
się duet z Korwin-Mikkem, o której showman mówił w
wywiadzie dla JM i „Skiba dla dorosłych” (2003), które opierały się głównie na słownym pastiszu.
W ostatnich latach jego aktywność tekściarska znacznie osłabła (dość powiedzieć,
że na wydanej w 2016 roku płycie „Czarne słońce narodu” Skiba podpisał się
tylko pod singlowym „Antoni wzywa do broni” oraz we współpracy z Dżej Dżejem
napisał „Transparenty i sztandary”), jednak jego wpływ na wizerunek i twórczość
Big Cyca nadal jest istotny.
W rozmowie z portalem Infomusic.pl
Skiba w 2016 roku przyznał, że tak naprawdę trudno jest sklasyfikować jego
sceniczną rolę:
Ja robię coś innego. Ma to elementy konferansjerki, ale jest
pomieszane z punkowym kabaretem, happeningiem i oczywiście rasowym rockowym
koncertem. Po wspomnianym koncercie podeszła do mnie jakaś dziewczyna i
powiedziała, że ona dopiero teraz, widząc mnie w akcji, zrozumiała fenomen tego
zespołu. Nie śpiewam – poza niektórymi utworami, ale głównym wokalistą oczywiście
nie jestem; nie gram na żadnym na instrumencie, ale funkcjonuję jako „spinacz”
całości. Można by się kłócić o słowo „lider”, bo to jest pewne nadużycie. Ja
tak siebie nie przedstawiam. Jestem bardziej rzecznikiem prasowym zespołu –
przyznał.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą