Temat żeńskich form nazw zawodów wywołuje bardzo skrajne emocje – od pieczenia okrężnicy korwinistów, aż po próbę narzucenia ich stosowania przez środowiska feministyczne. Mimo że takie słowa jak „socjolożka” czy „szambonurczyni” z trudem przechodzą mi przez gardło, to uczciwie muszę przyznać – obecność w naszej mowie tych językowych kuriozów w gruncie rzeczy wcale nie powinna tak bardzo nas oburzać, chociaż kwestia tworzenia niektórych wyrazów jest wielce problematyczna.
Czemu nie razi nas wyraz
„nauczycielka” czy
„sprzedawczyni” albo
„sklepikarka”, a już
„generałka” czy
„kierowczyni” wywołuje u nas mimowolne skrzywienie twarzy, jakby ktoś z pełną premedytacją mówił
„wziąść”, czy
„poszłem”? Jak to jest, że w stosunku do niektórych zawodów używamy żeńskich odpowiedników, a w przypadku innych już nie? Czemu podłogę w moim bloku myje
„woźna", a spółdzielnią mieszkaniową zarządza
„pani dyrektor”? Zapytałem kiedyś o ten problem pewną osobę z kręgów naukowych gender studies i usłyszałem, że…
nieużywanie feminatywów jest zaplanowanym przez mężczyzn dążeniem do utrwalania patriarchatu w języku i co za tym idzie – manifestowaniem dogłębnej pogardy dla kobiet. Bełkot odstawmy jednak na bok i postarajmy się przyjrzeć faktom.
A fakty są takie, że kiedyś częściej spotkać było można mężczyzn piastujących wysokie funkcje państwowe i urzędy. To faceci rozwijali kariery akademickie, kierowali firmami i dokonywali wielkich wynalazków. Jeszcze na początku XX wieku Polki miały ogromny problem, aby pójść na studia w naszym kraju, a wiele zdeterminowanych pań, chcąc zdobyć wiedzę, musiało uciekać np. do Niemiec. Od kobiet wymagano za to wiedzy czysto praktycznej – musiały umieć szyć, gotować, sprzątać i zajmować się dziećmi. Pozbawione możliwości uczenia się na wyższych uczelniach mogły więc głównie być
krawcowymi, kucharkami, sprzątaczkami lub ewentualnie przedszkolankami (swoją drogą jak będzie brzmiała męska forma tego zawodu?). Dopiero w 1894 roku Kongres Pedagogów Polskich uchwalił prawo pozwalające przedstawicielkom płci pięknej uczęszczać na studia. W czasach kiedy to mało która kobieta miała za sobą maturę, nagle umożliwiono im zdobywać tytuł magistra! Łatwo nie było – wiele uczelni stworzyło na wykładowych salach miejsca „tylko dla pań”, a spore problemy robiło też społeczeństwo – przecież kobieta powinna w domu siedzieć, dzieci karmić, a nie zaśmiecać sobie głowę nauką! A jednak, mimo wielu przeszkód, kobiety zdobywały wiedzę, dostawały dyplomy, a z czasem zaczęły też pracować w zawodach, które dotąd
kojarzone były tylko z mężczyznami. W pierwszych dekadach XX wieku język zaczął ewoluować. Pojawiła się tendencja do tworzenia feminatywów. No bo skoro pacjentów przyjmuje doktor płci żeńskiej, czyż nie powinniśmy nazywać kogoś takiego
„doktorką”? A ta pani, która pracuje w aptece? Czyż to nie
„farmaceutka”?
Emancypacja kobiet sprawiła, że słowniki języka polskiego z początków ubiegłego wieku zapełniły się nowymi nazwami żeńskich zawodów. Proces ten zwolnił nieco w okresie międzywojennym, jednak całkowity odwrót od feminatywów nastąpił dopiero w PRL-u, kiedy to zaczęto lansować językowe zmiany i komunistyczną nowomowę. Z jednej strony lansowano żeńskie formy zawodów dot. głównie rolnictwa i przemysłu (np.
„brygadzistka” czy
„traktorzystka”), z drugiej postawiono na tzw. generyczność nazw stanowisk bardziej prestiżowych. Odstawiono więc na bok dobrze już oswojoną
„dyrektorkę”,
„socjolożkę”, czy
„kierowniczkę” i zastąpiono ją
„panią dyrektor”, „panią socjolog” i
„panią kierownik”. Zgodnie z tym trendem kobiety i mężczyźni piastujący niektóre zawody powinni byli posługiwać się wspólną dla nich, męskoosobową nazwą poprzedzoną rzeczownikiem „pan/pani”, mającym na celu określić płeć danej osoby.
Można by rzec, że gdyby nie okres PRL-u, dziś nikogo by nie oburzały
„docentki”, „poruczniczki” i
„psycholożki”. Tymczasem w tej chwili mamy w naszym języku pewien dysonans. Z jednej strony pań pracujących we właściwie wszystkich możliwych zawodach jest bez liku, a w dalszym ciągu polszczyzna zdaje się akceptować głównie określenia funkcji, które przedstawicielki płci pięknej pełniły w XIX wieku, zanim wpuszczono je do gmachów uczelni,
pozwolono wyjść z kuchni, odczepić gówniaka od cycka i rzucić w kąt szmatę do podłogi.
Mamy więc teraz taki misz-masz, gdzie niektóre żeńskie określenia zawodów są akceptowane, a inne nie. Nie dziwne zatem, że temat feminatywów powraca od ostatnich dekad z coraz większą siłą. Problem w tym, że głoszona przez środowiska feministyczne potrzeba przeprowadzenia rewolucji językowej spotka się z szybkim odwetem, bo przecież procesy zmian w mowie to nie kwestia dni, a całych dekad. A kłopot z łamaniem sobie języka w desperackich próbach nadania jakiejś zawodowej funkcji znamion płci żeńskiej jest czasem większy, niż się wydaje.
Już sam najprostszy zabieg feminizacji niektórych zawodów, polegający na dodaniu do końcówki wyrazu przyrostka „-ka”, prowadzi do powstawania pewnych absurdów. Ot, chociażby
„kapitanka” - wyraz od dawna funkcjonujący jako określenie nadbudówki na górnym pomoście okrętu, gdzie przechowywane są mapy i przyrządy meteorologiczne, albo
„pilotka”, bardziej kojarzona z czapką niż z panią zasiadającą za sterami Boeinga. Mało tego – niektóre wyrazy tego typu są po prostu ciężkie do wymówienia i grożą złamaniem otwartym języka. Spróbujcie powiedzieć szybko, bez plucia na monitor:
„architektka” albo
„prefektka”.
Innym problemem jest też to, że o ile takie słowa, jak
„profesor”, dyrektor” czy
„doktor” brzmią dostojnie i w pełni oddają powagę tych stanowisk, to już
„profesorka”, dyrektorka” czy
„doktorka” trącą kolokwialną mową uczniów, którzy pośpiesznie zaciągając się chesterfieldem w szkolnym kiblu ostrzegają swoich rówieśników hasłem w stylu:
„Kończcie szybko! Facetka idzie!”.
Takie zabiegi, wbrew intencji samych zainteresowanych, mogą dać zgoła odmienny efekt od zamierzonego. Dzielna feministka chcąc z szacunkiem przedstawić panią kierującą samochodem powie o niej
„szoferka”, być może nawet nie zdając sobie sprawy, że zabrzmi to bardziej jak określenie wypierdzianej kabiny starego tira niż jakiegoś szczytnego zawodu.
Tymczasem od lat funkcjonuje w naszym języku wyraz
„posłanka”, który to budzi spore emocje wśród językoznawców. Niektórzy twierdzą, że poprawnie powinno się mówić
„posełka”. Problem w tym, że takie słowo już kiedyś istniało i faktycznie było żeńską odmianą
„posła”, ale w nieco szerszym znaczeniu – określającym kogoś, kto jest posłańcem czy wysłannikiem. Natomiast już w XVII wieku istniał wyraz
„posełkini” i miał on bardziej zbliżone do współczesnej definicji znaczenie. Tymczasem według profesora Jerzego Bralczyka poprawną formą będzie tu
„poślica”, bo przecież wyraz
„poseł” powinien odmieniać się w ten sam sposób co
„karzeł”, „orzeł” czy
„diabeł”. Przyznajcie, że
„poślica Krystyna Pawłowicz" brzmiałoby znacznie bardzo adekwatnie do cech intelektualnych naszej ulubionej
„polityczki", czyż nie?
Jak widać, problem z naszym językiem jest taki, że posługując się narzuconymi wzorcami, możemy doprowadzić do powstawania słów-koszmarków. No bo jak nazwać kobietę, która jest dupkiem? Dupką? Dupczynią?
Jednak to nie następująca na naszych oczach ewolucja polszczyzny jest irytująca, ale fakt, że u usilnych prób forsowania feminatywów
nie leży wcale troska u unormowanie językowego dysonansu czy walka o poprawność naszej ojczystej mowy, ale bardziej próba demonstrowania własnej ideologii. Często mówimy więc tu o manifeście politycznym, a nie jakichś wyższych pobudkach. Nie czarujmy się – nasz język ciągle ewoluuje i prędzej czy później przywykniemy do
„filolożek”, „naukowczyń” i
„polityczek”, ale nie przyspieszajmy tej drogi jękami o niesprawiedliwym patriarchacie językowym i męskich oprawcach gnębiących kobiety już nie tylko fizyczną krzywdą, ale i mową codzienną.
Tymczasem, powiem Wam, że mnie osobiście niektóre desperackie próby sfeminizowania nazw pewnych zawodów najzwyczajniej w świecie bawią swoją nieporadnością i pretensjonalnym brzmieniem. Zdaję sobie natomiast sprawę, że są to wyrazy zgodne z zasadami poprawnej polszczyzny. O ile jednak pewne feminatywy wydają mi się po prostu zabawne, to już do szału doprowadza mnie fakt, że jutro rano
mam brainstormowy meeting dotyczący approvalu mojego reportażu i trochę obawiam się feedbacku, bo tekst napisałem wczoraj na ASAP-ie podczas wymuszonego crunch-time’u. Boję się, że wyjdzie z tego niezły fakap.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą