Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Pięć momentów w historii, kiedy byliśmy o włos od globalnej katastrofy

80 585  
319   59  
Ile razy już słyszeliśmy o zbliżającym się wielkimi krokami kresie naszych dni? Koniec świata szumnie zapowiadany jest co kilka lat i za każdym razem miło się zawodzimy. Mimo tych fałszywych alarmów parę razy faktycznie o włos uniknęliśmy wielkiej katastrofy, która mogłaby zrobić ludzkości wielkie kuku.

Kometa Jose Bonilli

W sierpniu 1886 roku meksykański astronom Jose Bonilla opublikował w naukowym magazynie L’Astronomie dokumentację swojego odkrycia sprzed trzech lat, kiedy to na tle Słońca zauważył kilka obiektów spowitych tajemniczą mgiełką. Ówcześni badacze sugerowali, że to, co zaintrygowało Bonillę było niczym innym jak grupą ptaków, owadami lub paproszkami na teleskopie.
Musiało minąć grubo ponad sto lat, aby ktoś z naukowego światka zwrócił honor upokorzonemu astronomowi, a przy okazji uświadomił światu, jak blisko katastrofy wtedy byliśmy.


Bazując na współczesnej wiedzy, badacze z Narodowego Uniwersytetu w Meksyku doszli do wniosku, że Bonilla zaobserwował rozpad komety. Co więcej – udało się nawet orientacyjnie ustalić, jak blisko fragmenty tego ciała niebieskiego znalazły się od Ziemi. Szacuje się, że minęły one naszą planetę w odległości 600 do 8000 kilometrów, czyli dosłownie mogliśmy poczuć „podmuch” przelatujących odłamków o wadze ok. miliarda ton i średnicy dochodzącej do niemalże kilometra!
Gdyby te sukinsyny trafiły w Ziemię, to prawdopodobnie podzielibyśmy los diplodoków.

Sowieci atakują!

9 listopada 1979 roku Zbigniew Brzeziński – doradca ds. bezpieczeństwa narodowego USA – o 3 nad ranem został obudzony telefonem. Według NORAD (Dowództwa Obrony Północnoamerykańskiej Przestrzeni Powietrznej i Kosmicznej) dosłownie chwilę wcześniej Rosjanie wystrzelili w kierunku Stanów Zjednoczonych 250 pocisków balistycznych. Zanim Brzeziński zdołał zebrać do kupy myśli i podjąć jakiekolwiek działanie, telefon zadzwonił po raz kolejny. „Teraz rakiet jest już 2200 i wszystkie lecą w naszym kierunku, sir!” - usłyszał. Doradca zamarł. Wiedział, że prawdopodobnie to już koniec i niedługo rozpęta się piekło.
W tej sytuacji trzeba o zagrożeniu powiadomić prezydenta, który w ciągu kilku-kilkunastu minut powinien zadecydować o podjęciu odpowiednich kroków.
Dosłownie na moment przed wykonaniem telefonu do głowy państwa – Jamesa Cartera, Brzeziński po raz trzeci usłyszał dzwonek. „To fałszywy alarm!” - chyba jeszcze nigdy nikt nie poczuł takiej ulgi po usłyszeniu tych trzech słów. Okazało się, że winę za całe zamieszanie ponosił wadliwy procesor jednego z komputerów NORAD-u. Mało brakowało…


To nie jedyna wpadka NORAD-u. W 1971 roku zatrudniony tam operator dalekopisu podczas standardowych testów włożył do urządzenia nie tę kasetę co trzeba i przypadkiem zamiast informacji o treści w stylu „1,2,3. To testowa wiadomość”, wszystkie amerykańskie media zostały poinformowane o sytuacji alarmowej i związanej z nią emisją kryzysowego przemówienia prezydenta. Wszystko wskazywało na początek wojny nuklearnej, więc kiedy 45 minut później z zorientowano się o wtopie i rozesłano sprostowania, jeden z radiowych prezenterów stanowczo domagał się od amerykańskiego wojska zwrotu kasy za trzy komplety zafajdanej bielizny.

III Wojna Światowa prawie wybuchła w 1995 roku

25 stycznia 1995 roku Norwedzy poinformowali Rosjan o prowadzonych wspólnie z Amerykanami badaniami Arktyki i konieczności wystrzelenia rakiety zaopatrzonej w specjalistyczną aparaturę. Rakieta opuściła więc jedną z norweskich wysp i chwilę później rosyjskie radary namierzyły coś, co zostało zdefiniowane jako pocisk nuklearny wystrzelony z amerykańskiej łodzi podwodnej na Morzu Norweskim. Wstępnie szacowano, że celem rakiety jest półwysep Kolski, gdzie znajdowała się baza rosyjskiej floty, w tym i atomowych okrętów podwodnych.

Wieść o ataku momentalnie dotarła do ówczesnego prezydenta Rosji – Borysa Jelcyna. Ten był wstrząśnięty. Tak bardzo, że aż butelka wódki wypadła mu z roztrzęsionych dłoni i z brzdękiem rozbiła się o kafelki pałacu prezydenckiego. Jelcyn miał dosłownie kilka minut na reakcję. W każdej chwili mógł odpowiedzieć na amerykański atak wystrzeleniem setek pocisków nuklearnych w kierunku Stanów Zjednoczonych.


Nie zrobił tego jednak, bo wojskowi zorientowali się, że rakieta wcale nie kieruje się w stronę Rosji. Dopiero kilka chwil później ktoś przypomniał sobie, że zapomniano przekazać panu prezydentowi wiadomości o norwesko-amerykańskich badaniach bieguna północnego…
Z powodu „zaginięcia” tak ważnej informacji wybuchł w Rosji ogromny skandal. Gdyby nie zadziwiająca trzeźwość (!) Jelcyna i fakt, że wstrzymał się z podejmowaniem pochopnych decyzji, mogłoby dojść do kolejnego w tamtym stuleciu światowego konfliktu zbrojnego!

To był tylko miś!

Jeśli uważacie, że rosyjskie zapominalstwo jest idiotycznym powodem do rozpoczęcia wojny nuklearnej, to zaraz przekonacie się, że to pikuś w porównaniu z incydentem z 1962 roku, kiedy to amerykańscy piloci z bazy w Duluch postawieni zostali w stan gotowości za sprawą rzekomego ataku Rosjan. Dwa oddziały wyszkolonych pilotów skierowane zostały do samolotów uzbrojonych w rakiety z ładunkami nuklearnymi gotowymi do wystrzelenia w kierunku sowieckich bombowców.


A wszystko to przez tajemniczego gościa, którego zauważył strażnik bazy podczas nocnej warty. Indywiduum usiłowało przeleźć przez ogrodzenie, więc z góry założono, że intruzem jest rosyjski szpieg. W rzeczywistości był to niedźwiedź. Ten eskalujący do absurdalnych rozmiarów incydent często przytaczany jest w dyskusjach na temat tzw. „granic bezpieczeństwa”.

Broken Arrow

Takim właśnie mianem zwykło się określać wypadki z ładunkami atomowymi, które nie stanowią zagrożenia wybuchu konfliktu zbrojnego. Jednym z najbardziej spektakularnych incydentów tego typu było wydarzenie z 1961 roku, kiedy to potężny amerykański samolot B-52 po dobie lotu musiał zostać zatankowany gdzieś nad Atlantykiem. Pomocą tu służył jeden z powietrznych tankowców. Podczas tej procedury doszło jednak do wycieku. I to dość potężnego, bo maszyna straciła 17 ton paliwa i trzeba było podjąć decyzję o awaryjnym lądowaniu na najbliższym lotnisku.


Nie udało się to – kłopoty ze sterownością B-52 zmusiły załogę do ewakuacji. Ostatecznie samolot rozbił się koło miejscowości Goldsboro.
Na pokładzie B-52 znajdowały się dwie bomby jądrowe o łącznej mocy prawie 4 megaton. Gdyby doszło do eksplozji, to mielibyśmy do czynienia z prawdopodobnie największym „bum!” w historii przypadkowo eksplodujących ładunków wybuchowych. W każdym razie siła takiego wybuchu byłaby znacznie silniejsza od tych, które miały miejsce w Nagasaki (0,02 megatony) i Hiroszimie (0,01 megatony).


Tylko szczęśliwy zbieg okoliczności nie doprowadził tu do tragedii. Jedna z bomb uderzyła o ziemię z taką siłą (310 m/s), że zatrzymał się proces jej uzbrajania, natomiast druga straciła źródło zasilania, w wyniku czego również i tu proces został wstrzymany. Pierwsza z bomb wbiła się w dość bagnisty teren i ugrzęzła na głębokości 6 metrów. Okazało się, że mimo wszystko ładunek jest częściowo uzbrojony. Nie udało się wydobyć całej „zguby”, więc jedynie usunięto jej część, a resztę zabezpieczono. Do dziś w podmokłym gruncie koło Goldsboro spoczywa spory ładunek uranu i plutonu.

Źródła: 1, 2, 3, 4, 5, 6
12

Oglądany: 80585x | Komentarzy: 59 | Okejek: 319 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

16.04

15.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało